środa, 30 listopada 2011

Rozdział II


-Dobranoc młoda, miłych snów. - pożegnał się jak zwykle, zgasił światło i udał się do swojego łóżka. Nie mogłam zasnąć. Po piętnastu minutach, kiedy byłam przekonana, że Filip śpi, usiadłam na parapecie. Co było za oknem? Wolny świat, gwiazdy, pełnia księżyca, piękno przyrody. Dlaczego moje życie zawsze musiało być tak skomplikowane? Poczułam zmęczenie, senność. Udałam się do łazienki, umyłam ręce, po czym popatrzyłam w lustro. Miałam na sobie koszulkę na ramiączkach, która odkrywała moje blizny – nieco powyżej łokcia, w okolicy żył. Oparłam się rękami o umywalkę, zwiesiłam głowę, zamknęłam oczy.. Po chwili wydostała się na zewnątrz jedna łza, później kolejne, aż w końcu popłynęły ciurkiem. Moje serce przypominało gejzer, który coraz częściej wybuchał w postaci zimnych, ogromnych kropel, których nie mogłam powstrzymać za wszelką cenę.
-Koniec użalania się nad sobą! - powiedziałam stanowczo i poszłam spać.

* * *

Nazajutrz wstałam zaskakująco wcześnie. Popatrzyłam na zegarek – ku mojemu zdziwieniu dopiero szósta. Postanowiłam wyjść z baraku, aby nie obudzić przyjaciela. Nałożyłam na siebie niebieską bluzę, ciemne dresy, włosy upięłam w koka, umalowałam się, po czym wyszłam. Było jeszcze zimno, powoli moje palce odmawiały posłuszeństwa, uszy były koloru dorodnego pomidora a usta tańczyły w rytmie jaif-a.
-Panienko Kath, cóż pani tak wcześnie wstała? Na ogół o tej godzinie śnią się najlepsze rzeczy! - zawołał mnie dyrektor Shwarzer. Zawsze go lubiłam, miał świetne poczucie humoru i bardzo mnie lubił, co stanowiło wyjątek, ponieważ nie przywiązywał się do swoich wychowanków.
-Dzień dobry panie Gregorze. Jakoś szybko się obudziłam, coraz trudniej jest mi. Jeszcze troszkę i dopadnie mnie reumatyzm, ból głowy. Tak czy siak, starzeję się. - próbowałam dotrzymać poziomu żartów.
-Kathie, Kathie, a co my mamy mówić? Przejdźmy do sedna sprawy, chciałbym z tobą poważnie porozmawiać. - czyli jednak miał jakieś ukryte zamiary.
-A musimy to robić koniecznie tutaj? Przepraszam, ale w moim przekonaniu, uszy mi eksplodowały. - uśmiechnęłam się.
- No to proponuję gorącą czekoladę w moim gabinecie, pasuje?
-Co za ironia, jest środek lata, a pan mnie zaprasza na czekoladę.
Mroźno jest rano, choć, to polecenie! - odpowiedział równie pięknym wyrazem twarzy, po czym porwał mnie do swojej kryjówki.
-Częstuj się, smacznego. Doszły mnie słuchy, że ostatnio przesadzasz Kathie. - jego mina nabrała zbędnej powagi.
-Proszę pana, ja nie wiem, co oznacza w waszym tłumaczeniu słowo przesadzasz. Zaspałam, spóźniłam się pięć minut – nie więcej – nie mniej, na zbiórkę, a że siostra Józefata miała gorszy humor, to już wina Boga. - odpowiedziałam szybko.
-Nie mieszajmy w to Boga. Wierzę ci, ale muszę się liczyć z moimi podwładnymi. Teraz zróbmy tak – każde twoje wykroczenie daje ci jeden ujemny punkt. Jeżeli uzbierasz ich 10 wydalamy cię z Simple Raid. - odparł z bólem serca.
-Dlaczego pan mi to robi? Co później się ze mną stanie? - bardzo martwiłam się o moją przyszłość.
-Przykro mi to mówić, ale.. sierociniec. - wydobył z siebie ostatnie słowa i odszedł. Zostałam sama w malutkim pomieszczeniu z czekoladą na kolanach. Wyszłam szybko, zmierzając ku mojej kwaterze. To było niemożliwe, miałam do wyboru piekło, bądź większe piekło. Znakomity wybór. Podążyłam w stronę obozu, słońce wzeszło na dobre, na moich zamarzniętych uszach pojawiły się promienie, które ogrzewały również moją duszę. Powiedziałam sobie szczerze - albo teraz - albo nigdy. 
- Cześć maluszku. 
- O cześć! - ucieszyłam się na jego widok.
- Gdzie to się rano buszowało? - nie zaskoczył mnie tym pytaniem. 
- A tu i tam, nie martw się, wszystko jest w porządku. - wcale, ze nie.
- No dobrze. Dzisiaj nowych przydzielają, pamiętasz?
- Niestety.
- No to będzie chrzest! - zatarł ręce i przytulił mnie.
- A to niby za co, kolego?
- Lubię cie przytulać. - odparł, po czym dostał całusa w policzka. - A to, za co?
- Nikt nie powiedział, ze ja cię całować w policzek nie lubię. - uśmiechnęłam się. - Chodź na śniadanie! 

Rozdział I.

- Kathy, wstawaj, zaraz zbiórka! - nie wiedziałam o co chodzi. Poranny sen przypomina walkę z żywiołami. Z jednej strony, doskonale wiemy, że trzeba wstawać, a z drugiej za żadną cenę świata nie chcemy wychodzić spod ciepłej kołdry. - Bo użyję mocniejszych argumentów! - zdawałam sobie sprawę co to oznacza.
- Już wstaję, idź, dogonię cię.
- Oczywiście. Oboje wiemy co to znaczy - Filip na zbiórce, a Kathy w łóżku! Wstawaj mała. - rzekł stanowczo. Nienawidzę tego tonu, co gorsza - boję się go!
- Nie, mam jeszcze piętnaście minut. Dobranoc - powiedziałam oziębłym głosem i obróciłam się w stronę ściany. Nim minęło pięć minut, moje powieki skosztowały spokoju, mięśnie rozluźniły się.. Do tego szum wody, dochodzącej najprawdopodobniej z łazienki - poezja.
- No, doigrałaś się. Wstajemy albo myjemy, wybór należy do ciebie. - nie spodziewałam się tego po nim, żeby straszyć niewinne dziecko kiedy śpi? Zimną wodą? To było nie do pomyślenia.
- Już, daj mi pięć minut, wyjdź, muszę się ubrać. - wcale się go nie wstydziłam, ale potrzebowałam chwili wyłącznie dla siebie. Usiadłam na brzegu łóżka. Na przeciwko mnie stało na wpół rozbite lustro. Co w nim widziałam? Żałosny widok, ciemnowłosą kobietę, lat trzynaście i pół, natapirowane włosy, rozmazany tusz i za duża co najmniej o dwa rozmiary koszulka przyjaciela. Rozmyślenia przerwał donośny głos siostry Beaty, którą zwykłam nazywać Becia. Ubrałam pierwsze lepsze spodenki, szeroką bluzkę, poprawiłam makijaż i byłam gotowa.
- Widzisz, potrafię być posłuszna. - uśmiechnęłam się do przyjaciela, pocałowałam w policzek na przywitanie.
- No królewno, przyznaję, szybko się wyrobiłaś.
- Tylko nie królewna, wiesz sam dlaczego. - Filip był najbliższą mi osobą na świecie. Od czasu gdy trafiłam na Simple Raid, pełnił rolę ojca, brata, przyjaciela.
- No to choć, jesteśmy spóźnieni. - rzekł, po czym odgarnął grzywkę z czoła, podał mi deskorolkę i w ciągu pięciu minut znaleźliśmy się w baraku głównym, oddalonym o 500 metrów od naszej budki.
- Katharine Memphirson i Filip Leither.. Czemu mnie to nie dziwi? - wykrzyknęła siostra Józefata, po czym bez słowa dała nam karteczki z opisem kary, którą musieliśmy wykonać.
- A to za co? Proszę siostry, pięć minut! - zaczął się tłumaczyć, ale doskonale widział, że to nic nie da.
- Ja wezmę podwójną, Filip nie zasłużył, czekał na mnie.
- O. akty heroizmu, z tego co widzę! Przepraszam panno Memphirson, ale to nie u nas. Przypominam, że grozi ci zawieszenie, a wiesz co to oznacza!
- Tak wiem.. - zwiesiłam głowę, moje policzki poczerwieniały, a ręce stały się zimne jak lód.
-  Wracając do tematu... - kontynuowała "Becia" - uzgodniłyśmy z dyrektorem, że najlepszym rozwiązaniem na uniknięcie strojów, które lekceważyłyby dobre imię Obozu Przetrwania Młodych Przestępców Simple Raid - swój wzrok gwałtownie skierowała na moje podziurawione spodenki - postanowiliśmy wprowadzić mundurki. Niech każdy z was zerknie za siebie! - bałam się patrzeć. Po chwili, jako ostatnia, spojrzałam na mój nowy ubiór.
- To jakieś żarty? - zapytałam z powagą w głosie.
- Nie specjalnie rozumiem. - odrzekła z dezaprobatą siostra.
- To nie dla mnie, nie noszę takich rzeczy.
- Trudno się mówi! Rozejdźcie się, na dzisiaj to wszystko. Przypominam, że za dziesięć minut w baraku numer trzy, będzie rozdane śniadanie, do tego czasu musicie ubrać się w nowy strój. - nie odpowiedziałam nic, odeszłam. Biegłam przed siebie do naszej klitki. Nagle stanęłam, poczułam na karku ciepły oddech.
 - To tylko ubranie.. - powiedział po chwili głos zza mnie.
- Filip, zaczęło się od tego, że traktują nas jak śmieci. Proszę cię, każą nam sprzątać te baraki za karę, ponieważ nie stać ich na wynajem sprzątaczek. Pięć minut? To nic! Oddaj mi to. Ja mam przydzielony "dom letniskowy numer jeden", a ty?
- Dziewięć.
- Daj mi to, nie zawiniłeś, to ja się za długo szykowałam. - sięgnęłam po kartkę, ale automatycznie złapały mnie za nadgarstek silne, męskie dłonie.
- Mamy jedynie czternaście lat, ale obydwoje wiemy coś o życiu, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, rozumiesz? - powiedział, po czym mnie przytulił. Poleciały mi z oczu gorzkie łzy, nie mogło być gorzej..
- Wydostanę nas stąd jakoś, obiecuję..

wtorek, 29 listopada 2011

Prolog.

-Przepraszam, nie chciałam ci o tym mówić, to był odruch. Takie rzeczy robi się systematycznie, a wiem, że ojcem jesteś ty.
- Nie to jest niemożliwe, 10 lat przede mną to ukrywałaś? Przykro mi..
- Mi również, jedyne o co ciebie proszę, zajmij się ją, lekarze dają mi 2 miesiące życia! - słyszała to i pomimo swojego młodego wieku, potrafiła pojąć o co w tym wszystkim chodzi. Nie chciała się rozstawać z mamą, ale doskonale wiedziała, że to nieuniknione. W głowie tysiące pytań, ale na zewnątrz udawała nadal tą samą dziesięciolatkę, o słodkich oczkach i w czerwonej, zwiewnej sukieneczce. Za oknem słońce, wokół zielony park przepełniony wrzaskami wesołych dzieciaków i uśmiechem troskliwych rodziców. Wyobrażała siebie w ich towarzystwie, ale nawet w najśmielszych snach nie odważyłaby się przemówić do nich ani słowa. Rozmyślania przerwały wrzaski :
- To daj ją do Simple Raid, 120 cm nie ma prawa mi rujnować życia! - mówił zawzięcie obcy mężczyzna do najukochańszej osoby na świecie.
- Teraz to 120 cm? Przypominam ci, że nie jestem jedynym rodzicem!
- Pokaż dowód!
- Chcesz testy DNA? Nie ma sprawy, zróbmy je jak najwcześniej! - zbledła,
- Bardzo chętnie, ale wiedz, że one nic nie zmienią, to nie jest moje dziecko! - krzyczał coraz głośniej.
- Chcesz dowodu? Szesnasty grudnia, nasza pierwsza randka. Świece, win..- stan jej twarzy pogarszał się z słowa na słowo.
- Nie wzbudzaj we mnie poczucia winy, to nic nie da! Na pewno chorobę również sobie zmyśliłaś!
- Daj mi dokończyć. Świece, wino. Dałeś mi sukienkę, którą następnie miałam założyć na bal maturalny. W ten sam dzień pow... - nie dokończyła.
- Meg! Meg nie wygłupiaj się, przestań! To nic nie zmie.. - zobaczył twarz swej dawnej miłości. Piana z płynąca litrami z ust, docierała do powiek ofiary. Zaszokowany sprawdził puls. Ledwo wyczuwalny. Zabrał sierotę "pod pachę", zadzwonił po karetkę. Trzydzieści minut później rozsiadł się wygodnie w szpitalnej poczekalni.
- Przykro mi. Nowotwór zajął każdą czerwoną krwinkę pańskiej żony.. Nie możemy nic zrobić.. - rzekł przegrany lekarz.
- To nie moja.. nie ważne.. - powiedział i bez słowa odszedł, jedyne co po nim zostało, to nieobecny wzrok młodziutkiej kobietki. Widziała przed sobą ciało swojej mamy, coraz bardziej rozmazane, łzy coraz bardziej wadziły w ostatnim pożegnaniu, i jeszcze bardziej.. a w końcu nic. Ciemność...